Jeff Lemire ma fantastyczną aurę nerda – wywiad z Bartoszem Czartoryskim
10.11.2025 08:00
Z Bartkiem Czartoryskim, tłumaczem z języka angielskiego i dziennikarzem popkulturalnym, rozmawiam o kulisach pracy nad przekładem komiksów, zagranicznych konwentach i spotkaniach z idolami. Wywiad inauguruje nowy cykl na komiksopedii, do którego będę zapraszał osoby pracujące przy komiksach i z komiksami, ale od strony redaktorskiej, edytorskiej, translacyjnej, itd. Miłej lektury.
Jeśli dobrze pamiętam, od początku kariery równolegle rozwijasz się jako tłumacz i dziennikarz. Która z tych dziedzin jest u Ciebie dominująca?
Chyba od zawsze rozkładało się to, mniej więcej, pół na pół. Oczywiście nie była to kwestia przypadku, bo zawsze chciałem i tłumaczyć komiksy, i pisać, głównie o kinie, a kiedy to moje skromne marzenie nareszcie się spełniło, nie potrafiłem zrezygnować z jednego na rzecz drugiego. Minęła chwila, zanim osiągnąłem pożądaną równowagę, wymagało to ode mnie wyrzeczeń i, niestety, nierzadko pracy ponad siły, czego nie polecam — pracoholizm to nie powód do dumy, tylko społecznie akceptowalna, wyniszczająca choroba — ale dzisiaj nie wyobrażam sobie funkcjonować inaczej. Co więcej, ten swoisty płodozmian pomaga mi zachować higienę psychiczną. Bo kiedy nie idzie mi pisanina i nie mogę wymyślić nic, z czego byłbym zadowolony, siedzę przed pustą kartką albo kasuję kolejne linijki, przerzucam się na takiego Pajączka i jak już uda mi się wypełnić dymek czy dwa kwestiami, które sam chciałbym potem przeczytać, cała reszta też idzie lepiej. I odwrotnie. Napisanie satysfakcjonującego mnie tekstu, nagranie niezłego materiału albo przeprowadzenie wywiadu z kimś fajnym daje mi kopa do wymyślania kolejnych, nie zawsze mądrych powiedzonek Deadpoola. Nie potrafiłbym dzisiaj zrezygnować ani z dziennikarstwa, ani z przekładu. Choć poprzysiągłem sobie, że po czterdziestce będę mniej pracował, bo jak nie wtedy, to kiedy? Stąd z ciężkim sercem zrobiłem przerwę od tłumaczenia książek, obiecując sobie, że będę brał tylko te naprawdę bliskie mi projekty, i poświęciłem się full time komiksom. A odpowiadając na to pytanie, piszę kolejną recenzję dla Filmwebu, ha.
Pamiętasz co było impulsem do tego, że zdecydowałeś się zostać tłumaczem?
Chyba nie było żadnego punktu zwrotnego, do którego świadomie dążyłem. Jako że przed laty organizowałem wizytę Jacka Ketchuma na Dniach Fantastyki, polski wydawca złożył mi propozycję przetłumaczenia jego nowej powieści. Żeby nie było: nie po znajomości, po prostu złapaliśmy kontakt, na oczy się nie widzieliśmy, no i musiałem przełożyć próbkę, jak każdy. Wtedy nabrałem śmiałości, żeby zareklamować swoją osobę innym wydawcom. Do komiksu z kolei tak na poważnie (bo robiłem wcześniej pojedyncze albumy, wydania zbiorcze i powieści graficzne, ale raczej okazjonalnie) ściągnął mnie swojego czasu Kamil Śmiałkowski, który zbierał ekipę tłumaczy różnych serii, jakie otrzymał pod opiekę. Do mnie trafił Rosomak i jego młodzi X-Men i od tamtej pory do dzisiaj się z tym Wolverine’em bujam.
Na początku mocno siedziałeś w horrorze. Oprócz Ketchuma przetłumaczyłeś też Edwarda Lee i kilka antologii ze znanymi nazwiskami (m.in. Stephen King, Joe Hill, Mort Castle). To był decydujący czynnik tego, że SQN zatrudniło Cię do Twojej pierwszej około komiksowej fuchy jaką były Narodziny Gubernatora Kirkmana i Bonansingi?
Tłumaczyłem Morta Castle’a? Już nawet sam nie pamiętam! Decydującym czynnikiem mojej współpracy z SQN, która trwa do dzisiaj, było to, że lubiliśmy się prywatnie i, pół żartem, pół serio, kiedy zaczynali, nie znali chyba innego tłumacza, haha. Chłopaki wykonały tytaniczną pracę, żeby rozkręcić wydawnictwo od zera, budując na samym marzeniu, i na tym etapie pomagaliśmy sobie i uczyliśmy się wzajemnie od siebie. Wtedy SQN współpracował chyba z trzema tłumaczami na krzyż i byłem oczywistym wyborem, bo znałem komiks, znałem serial i znałem angielski. Ale to akurat tłumaczenie robiliśmy na wariackich papierach i jak sobie pomyślę dzisiaj, ile tam schrzaniłem i jak wyglądał ten proces… uczyliśmy się na błędach! A samego Kirkmana poznałem jakoś w owym czasie, nawet podpisał mi którąś z książek, z Jayem z kolei robiłem wywiad do australijskiego wydania magazynu Empire. Szkoda, że seria została u nas przerwana, bo według mnie lepsze były tomy już oderwane od komiksu.

Zaraz potem wskoczyłeś na kolejną głęboką wodę w postaci Niezwykłej historii Marvel Comics. Jak wspominasz pracę nad bestsellerem Seana Howe’a?
Chyba nigdy wcześniej nie tłumaczyłem literatury faktu, czyli był to dla mnie trochę dziewiczy ląd. Szczęśliwie tematyka była mi bliska, no i miałem Radka Pisulę jako redaktora merytorycznego, a dzięki temu pewność, że jeśli się potknę, to ktoś mnie złapie. Nie mam jednak dla ciebie żadnych anegdot czy opowiastek, było to kilka miesięcy wzmożonej harówki, podczas której czytałem komiksy i o komiksach w trakcie godzin roboczych, co było fajowe, ale potrafiło oderwać mnie od tłumaczenia na całe godziny. Okładkę narysował mój inny kumpel, Robert Sienicki, czyli zrobił się z tego trochę rodzinny projekt. Nie chcę spoilować, ale niewykluczone, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z Seanem.
To teraz już musisz.
Dobra, nie tyle nie chcę, co nie mogę!
Jasne, powiedz zatem jakie są różnice między tłumaczeniem komiksów a literatury? Poza oczywistą czasochłonnością.
Różnice techniczne są śmiertelnie nudne, stąd pozwolę je sobie pominąć, ale tłumaczenie komiksu jest, z natury rzeczy, bardziej dynamiczne, bo masz samo gęste. Szybko przewracasz kolejne strony, czujesz nieustanny postęp, mile łechcesz układ nagrody i masz ten przyjemny płodozmian, dzięki czemu trudno o nudę. Innymi słowy komiksy pomagają mi zadbać o higienę psychiczną. Nie jest to, oczywiście, żaden self-care, ale praca, nierzadko wymagająca z uwagi na głębokie osadzenie w popkulturze, gdzie konieczna jest precyzyjna i szybka fraza. Z kolei przy książce masz z reguły szersze możliwości rozwiązania danego problemu, możesz wejść w istny tłumaczeniowy trans, o co niełatwo przy komiksie, gdzie rysunki, będące, rzecz jasna, naturalnymi sojusznikami, jednak rozpraszają; musisz przecież pracować na dwa ekrany. Satysfakcja z ukończenia przekładu dobrej powieści czy porządnej literatury faktu jest zazwyczaj większa, szkoda, że nie idzie za tym odpowiednia gratyfikacja finansowa, ale to już temat, którego nie chce mi się nawet poruszać, heh. A ta czasochłonność nie jest aż taka oczywista, bo zdarzały mi się komiksy o objętości większej niż niektóre powieści, jakie zdarzało mi się tłumaczyć! Wszystko zależy jednak od tego, jak co jest napisane. Jest zła literatura i dobra, tak jak są złe komiksy i dobre. Ale to truizm.

To jak już przy tym jesteśmy, to zdradź może jakich autorów lub serie lubisz tłumaczyć najbardziej, a jakich najmniej.
Obecnie komiksy tłumaczę głównie dla Egmontu, od czasu do czasu, ale regularnie, dla Lost In Time, szykuję duży (naprawdę duży!) projekt z jeszcze jednym wydawnictwem, o którym chyba nie mogę za bardzo mówić, a niedawno skończyłem pierwszy tom fajnej serii sensacyjnej dla KBOOM. Prześlizgnąłem się też swojego czasu także przez Non Stop i Timofa. A dążę do tego, że z biegiem lat, chcąc nie chcąc, trochę się “wyspecjalizowałem” i mam już chyba dożywotnio przypisane do siebie pewne serie, a raczej postacie, czyli Spider-Mana i Wolverine’a, oczywiście tylko jeśli chodzi o ongoingi, choć w przypadku Logana robię jeszcze tomiszcza z Epic. Do niedawna tłumaczyłem jeszcze klasyczną serię z Deadpoolem, ale ta dobiegła już końca i kiedy policzyłem, ile tysięcy stron z nim spędziłem… a przyszedłem swojego czasu tylko na pilne zastępstwo! Odpowiadając jednak na twoje pytanie, uwielbiam Spideya, aktualnie robię już chyba trzeci run z tym gościem, i choć miewa on momenty lepsze i gorsze, to w tym przypadku jestem nie tylko tłumaczem, ale i wiernym czytelnikiem. Z Loganem też nie sposób się nudzić. Świetnie pracowało mi się z Brubakerem i jego Kapitanem, żałuję, że Aaron nie napisał więcej o Conanie, z wypiekami na mordzie siedziałem przy Thanosie i fantastycznie spędzam obecnie czas z Ofiarnikami czy Barbaric, komiksami już nie z Marvela, ale z Image i Vault, które robię dla Lost In Time.
Redaktorzy zwykle o mnie dbają i nawet jeśli mam zaplanowane na kolejny rok setki stron Pająka i Wolverine’a i kontynuacje innych serii, to starają się przetykać mi je jakimiś one-shotami i nowościami, za co jestem wdzięczny. Ogółem mam szczęście do ludzi, z którymi pracuję przy komiksach. Z Jackiem Drewnowskim, moim mistrzem Jedi, na którego przekładach się przecież wychowałem, ślęczę co kilka miesięcy przy Gwiezdnych wojnach i to dla mnie niesamowite doświadczenie na paru poziomach. Ze wspaniałą Alicją Szymańską, która zawiaduje komiksami Marvela, i cudownym redaktorem Andrzejem Szewczykiem z Egmontu pracuję od samego początku i rozumiemy się… no, nie bez słów, tak się nie da, ale na pewno bez tych zbędnych! I jeszcze długo mógłbym wymieniać, stąd postawię kropkę. Myślę intensywnie o tym, co tłumaczyło mi się mniej fajnie, ale nie przychodzi mi do głowy żadna ogromna męczarnia. Chyba, jeśli dostanę coś słabszego, trochę wyłączam sobie tę część mózgu odpowiedzialną za radochę obcowania z komiksami i traktuję to, co robię, jako, po prostu, pracę. Skomplikowana relacja łączyła mnie z Deadpoolem, bo za nim nie przepadałem, komiksy bywały przegadane i głupkowate, ze dwa razy chciałem nawet zrezygnować, a jednak z mało których tłumaczeń jestem równie dumny.
Zdecydowaną większość twoich tłumaczeń łączy wspólny mianownik: fantastyka, a w szczególności superbohaterowie. Masz może jakieś inne translatorskie marzenia? Nawet w obrębie tych dwóch gatunków?
Chyba jestem zbytnim pragmatykiem, żeby myśleć w tych kategoriach. Miło jest przetłumaczyć od czasu do czasu coś o nowych dla mnie superbohaterach i, jak mówiłem, na szczęście redaktorzy o mnie dbają i pozwalają mi od czasu do czasu zapuszczać się z tego pajęczego Nowego Jorku na inne krańce globu, ku gwiazdom lub jeszcze dalej. Chętnie przetłumaczyłbym coś Alana Moore’a, mojego absolutnie ulubionego twórcy komiksowego, ale pewnie nie będę miał okazji, bo wydane zostało u nas już chyba praktycznie wszystko, co możliwe. Zrobiłbym kiedyś jeszcze coś z DC, bo do tej pory tłumaczyłem tylko Catwoman. Samotne miasto. Zapuściłbym się też w rejony amerykańskiego komiksu niezależnego, gdzie z kolei moim herosem jest Daniel Clowes, twórca absolutnie genialny. Zobaczymy. Koniec lata i początek jesieni to okres, kiedy spływają do mnie plany wydawnicze i to zawsze ogromna radocha, patrzeć, co zostanie mi zaproponowane. Może coś się jeszcze wydarzy, może czyta to jakiś wydawca, który podsunie mi nagle fajną, skrojoną pode mnie rzecz. Marcin z Lost In Time znalazł mnie na przykład po przeczytaniu mojego przekładu Raymonda Chandlera. Ale tak czy siak, nie narzekam na nudę.
Zdarzyła Ci się jakaś mega wpadka?
A tak, ostatnio nawet. Podczas sczytywania przekładu komiksu, w jednym z dymków zobaczyłem “to nie nasza podłoga”. Nie miałem pojęcia, o co mi chodziło. Spojrzałem na obrazek, bohaterowie stali w windzie. Chodziło, oczywiście, o piętro. I na pewno zdarzały mi się i będą mi się zdarzać potknięcia mniejsze i większe, niektóre wyłapuję sam, o niektórych dowiaduję się od redakcji albo korekty, a o jeszcze innych, co jest zdecydowanie scenariuszem najgorszym, od czytelników, jak jest już po ptakach. Zwykle jednak nie czytam ani swoich przekładów, ani o swoich przekładach, więc więcej ci nie powiem. Kiedyś też jedna z redaktorek dokonała feralnej zmiany poprawnego tłumaczenia, wyszła piramidalna bzdura, nie zauważyłem tego podczas korekty autorskiej, poszło do druku. Bywa. Komiks to robota drużynowa, cieszę się, że mam wsparcie całego sztabu kompetentnych ludzi.

W swojej pracy trzymasz się jakieś dyscypliny? Np. tłumaczysz cztery godziny, robisz przerwę i jedziesz dalej? Ciekawi mnie Twój proces tłumaczenia.
Pytasz o kwestie czysto organizacyjne? Jasne, trzymam się dyscypliny, bez niej chyba nie sposób pracować z domu, no i jednak terminy są nieubłagane, bo duże obsuwy dezorganizują pracę sporej grupy ludzi. Na przekład czeka bowiem redakcja, korekta, skład, drukarnia, wydawca, no i czytelnicy, czyli terminowość to dla mnie kwestia szacunku do tych osób. To powiedziawszy, dłuższe komiksy dzielę sobie przeważnie albo na strony, albo na zeszyty, nie na jednostki czasowe. Zwykłe trejdy raczej nie wymagają odgórnego planowania, po prostu robię, aż się zmęczę. Ale nigdy nie tłumaczę do upadłego, a tylko tyle, ile muszę, żeby wyrobić się z tłumaczeniem na czas. Resztę dnia roboczego poświęcam na pisanie (częściej) albo na święty spokój, obowiązki domowe i towarzyskie (rzadziej). Czasem, oczywiście, łapię znakomite flow i robię dwukrotnie więcej, niż od siebie wymagam, choć bywa i tak, że idzie jak po grudzie, albo na stronie są bloki gęstego tekstu i wzdychając ciężko odliczam strony do końca. Bywa, że tłumaczę nawet i dwa komiksy równolegle, ale nie jest to tak hardcorowe zadanie, jakby mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Przeciwnie, pomaga to nawet złapać odpowiedni dystans, oczyścić głowę.
A jak radzisz sobie z tłumaczeniem zwrotów nieprzetłumaczalnych na język polski? Ten proces sprawia Ci frajdę czy raczej może wygląda bardziej jak toczenie kamienia pod górę?
Nie zdarzają się one aż tak często, żeby stanowiły faktyczny problem, z którym muszę mierzyć się na co dzień. Szukam wtedy bliskoznacznego zamiennika, bo komiksowy dymek ma to do siebie, że rzadko zmieści się tam bardziej opisowe wyjaśnienie jakiegoś terminu czy idiomu. Szczęśliwie nie mam do czynienia z wymagającą stuprocentowej dokładności instrukcją transportu głowicy atomowej, więc mogę sobie pozwolić na przekazanie tego samego komunikatu nieco innymi słowami. Przede wszystkim dialogi muszą brzmieć naturalnie po polsku, jakby ten Spider-Man czy Deadpool faktycznie gadali po naszemu.
W swojej pracy miałeś okazję poznać i rozmawiać z autorami, których tłumaczyłeś. Jak wspominasz te spotkania?
Pozytywnie, bez wyjątku. Ale chyba najfajniej rozmawiało mi się z Edem Brubakerem, którego poznałem na San Diego Comic-Con akurat, kiedy zaczynałem tłumaczyć jego run Kapitana Ameryki. Rozmarzył się wtedy i powiedział, że komiks dobry, ale, niestety, nie ma z tych wydań żadnych pieniędzy. Niewiele myśląc, odparłem, że ja mam. Ograniczając się do osób, których komiksy tłumaczyłem, świetny jest Dan Slott, bo to jowialny gawędziarz, miło było pogadać z Jasonem Aaronem o Conanie, a Jeff Lemire ma fantastyczną aurę nerda.

Jeździłeś trochę po światowych konwentach. Według Ciebie SDCC to ta impreza ostateczna, której nic nie przebije? Czy może jednak wolisz bardziej kameralne spędy?
Trudno wygrać z San Diego, bo idą tam miliony zielonych, przyjeżdżają największe gwiazdy kina, telewizji i komiksu. Ba, byłem tam nawet na spotkaniu z chłopakami ze Slayera i siedziałem metr od Kirka Hammetta. Spotkałem Mike’a Mignolę, kiedy kupował sobie Red Bulla, jechałem windą z Chewbaccą. Gdzie indziej takie rzeczy? Ale chcę ani nikogo zanudzać, ani wyjść na chwalipiętę, rzucając nazwiskami, bo sam skulę się przy tym z żenady, choć przez lata uzbierałem parę fajnych opowieści. Oczywiście to impreza gigantyczna, gdzie łatwo się zgubić, łatwo dać się przytłoczyć, a i o rozczarowanie nietrudno, bo wszystko jest cholernie drogie i nawet w optymistycznym wariancie zobaczysz może dziesięć procent tego, co założyłeś. Ogółem, zupełnie szczerze, najbardziej czekam co roku na MFKiG, bo tam spotykam się ze znajomymi, z przyjaciółmi. Tego nic nie przebije.












