Nieodparty urok mangowego horroru
21.02.2025 08:00
Nie ma dzisiaj w mandze popularniejszego nurtu od horroru. W jego shounenowym, pełnym akcji wydaniu, komediowym i igrającym ze schematami, a także śmiertelnie poważnym i autentycznie przerażającym – od Jujutsu Kaisen i Chainsaw Mana przez 100 rzeczy do zrobienia, zanim zostanę zombie po twórczość Junjiego Itō. Od czego jednak się zaczęło, jak duży fragment tego bogactwa można przeczytać w języku polskim i na co jeszcze warto czekać?
Najpierw był Yoshihiro Tatsumi
Na początku lat 50. ubiegłego stulecia cała Japonia zaczytywała się w mangach Osamu Tezuki. Kimba, biały lew i Astro Boy zawładnęli wyobraźnią narodu, ale z czasem okazało się, że dorosła część publiczności chciałaby w zachwycającym ją komiksowym medium poczytać treści wykraczające poza przygody dla najmłodszych. Dzisiaj zróżnicowanie gatunkowe jest na tym polu tak wielkie, że każdy znajdzie coś dla siebie; wtedy potrzeba było śmiałków rzucających wyzwanie zastanemu status quo. Pierwszym z nich był Yoshihiro Tatsumi.
Nie odcinał się od dokonań Tezuki ‒ stanowiły główną inspirację dla jego wczesnych, krótkich historii, które z nadzieją na publikację wysyłał do czasopism już w wieku piętnastu lat. Kiedy sam został wydawcą, zaczął jednak propagować określenie „gekiga” – miało oddzielać pozycje skierowane do dzieci i młodzieży od tych bardziej realistycznych i poważnych. W Polsce ukazały się tylko dwa tytuły z jego bogatego dorobku – Kobiety (Kultura Gniewu) i Życie (Wydawnictwo Komiksowe) – obydwa są od dawna wyprzedane. Zmiana paradygmatu pozwoliła uwierzyć całemu nowemu pokoleniu mangaków, że zainteresowanie komiksami o tematyce wykraczającej poza bezpieczne rewiry może być znacznie większe niż się spodziewano. Stąd był już tylko jeden krok do sięgnięcia po horror.
Podobnie jak na Zachodzie, również w Japonii współczesne historie grozy często mają źródło w legendach, folklorze i dawnych wierzeniach. Do wszelkich gałęzi sztuki przenikały od zarania dziejów, czasami zostając ulubionymi tematami niektórych autorów. Chociażby Tsukioki Yoshitoshiego, często określanego mianem „ostatniego wielkiego mistrza ukiyo-e”, czyli specyficznego dla tego regionu świata malarstwa drzeworytowego. Jego „krwawe odciski” z drugiej połowy XIX wieku, mimo że brutalne i pełne okrucieństwa, w okresie pełnych przemocy zmian systemowych wydawały się odzwierciedlać rzeczywistość i szybko zyskały ogromną rzeszę zwolenników. Nawet te dzieła, które dzisiaj wzbudzają kontrowersje już samym tytułem (na przykład „Straszne samobójstwo: kobieta zabija swoje dziecko, a potem siebie”), znajdowały wówczas szerokie grono odbiorców.
Sadako Superstar
Na Zachodzie obsesyjnie poszukuje się nowego. Wszystkie branże funkcjonują pod dyktando kolejnych premier, a jeżeli już sięga się do źródeł, to w celu wydania kolejnej reedycji albo spieniężania sentymentu. W Japonii z kolei nowe łączy się ze starym. Nie burzy się tego, co było, tylko dobudowuje kolejne piętra. Świetnym przykładem jest film, który spopularyzował japoński horror na całym globie – „Ring” Hideo Nakaty, bezpośrednio nawiązujący do legendy o Okiku, wystawianej w teatrze lalek bunraku pod nazwą „Banchou Sarayashiki” już w 1741 roku.
Nakata przedstawił publiczności na Zachodzie całkowicie nowy wymiar grozy i to na kilku poziomach. Jednym z nich jest kishoutenketsu – specyficzna dla Japonii czteroaktowa konstrukcja fabuły, której sercem nie jest konflikt. Jeżeli spojrzeć na niemal wszystkie zachodnie filmy, komiksy i książki, w ich centrum leży zatarg, a wydarzenia zmierzają ku jego rozwiązaniu. W kishoutenketsu po drugim akcie dochodzi do gwałtownego zwrotu, zagłębiania się w świat przedstawiony i stany emocjonalne jego mieszkańców oraz mieszkanek, a także zmierzanie ku kolejnym wydarzeniom bez konieczności antagonizowania ich.
W „Ringu” (na podstawie tej samej źródłowej powieści Kōjiego Suzukiego powstała także manga, ale dotąd nie została w Polsce wydana) nie widzimy prób przeciwstawienia się Sadako na wzór horrorów amerykańskich, gdzie choć z Michaelem Myersem czy Freddym Kruegerem nikt nie ma szans, desperackie próby walki są podejmowane. Przerażająca kobieta ze studni właściwie w ogóle nie ukazuje się w pełnej krasie, poza tym jednym razem, kiedy wydawać by się mogło, że zostało już tylko wyświetlenie napisów końcowych, ale czwarty akt kieruje wydarzenia na kompletnie odmienny tor. Dlatego amerykańska wersja wydaje się wybrakowana ‒ treść niby identyczna, ale podana w sposób niepozostawiający niczego w sferze domysłu. Bardzo w horrorze ważnej, bo czy straszniejszy jest wielki pająk, którego widzimy na ścianie, czy ten, który właśnie zniknął nam z oczu i nie mamy pojęcia, gdzie się schował?
Japońskie duchy
Wraz z Sadako Yamamurą poznaliśmy na Zachodzie odmienną symbolikę grozy – z początku nieco niezrozumiałą. Kiedy po komercyjnym sukcesie „Ringu” gwałtownie wzrósł popyt na japońskie horrory, zaczęło się poszukiwanie następnego kasowego hitu. Została nim „Klątwa” Takashiego Shimizu, której bohaterkę – Kayako Saeki – część publiczności postrzegała jako kopię pomysłu Nakaty. Kolejna kobieta z długimi, czarnymi włosami przysłaniającymi twarz, odziana w białą szatę nie była jednak imitacją na takiej zasadzie, na jakiej zabójca w masce hokejowego bramkarza jednoznacznie kojarzyłby się z Jasonem Voorheesem z „Piątku trzynastego”. W japońskiej tradycji obrazuje się w ten sposób yūrei, a zwłaszcza ich szczególny rodzaj – onryō, czyli żądne zemsty duchy. Gdyby w tak obszernej kategorii doszukiwać się plagiatu, na podstawie identycznych kryteriów należałoby skreślić większość zachodnich wampirów, wilkołaków i innych powszechnie znanych straszydeł. Podobnie jak do nich, także do yūrei można jednak podchodzić na wiele sposobów.
Potrzask (Waneko) to krótki, jednotomowy format z akcją gnającą na złamanie karku i szaleństwem na pograniczu absurdu. Yūrei mają to do siebie, że pozbawiają ofiary poczucia bezpieczeństwa w miejscach zwyczajowo uchodzących za neutralny grunt (Sadako potrafiła objawić się w biały dzień, a Kayako wślizgnąć pod kołdrę), ale Banana Nangoku odebrała czytelnikom i czytelniczkom dokładnie każdy przyczółek, bo gdzież szukać ratunku, gdy przeraźliwa zmora spoziera z… kieszeni własnych spodni. W zgoła odmiennym tonie utrzymana jest Sadako i koniec świata (Waneko) Komy Natsumi, gdzie kaseta VHS z zapisaną klątwą zostaje odnaleziona w postapokaliptycznym świecie przez dwie dziewczynki radujące się z poznania nowej koleżanki. W podobnym, lekkim nastroju utrzymana jest też niewydana dotąd w Polsce manga „Sadako-san and Sadako-chan”, gdzie mała Sadako pomaga dużej Sadako dostosować się do współczesności i przenieść się z taśmy magnetycznej na YouTube’a.
Strach ma szeroki uśmiech
Kiedy ktoś czuje, że horror nie spełnił jego/jej oczekiwań, nierzadko pada argument: „To nie było nawet straszne”. Strach nie jest jednak immanentną cechą tego gatunku. Jeżeli wyostrzyć to kryterium do realnego poczucia grozy, z wyłączeniem zaledwie przestraszenia się przez jump scare, horrorem można by nazywać niewiele wytworów ludzkiej fantazji. Kluczowe są inne elementy – zastosowanie symboliki śmierci, a także wyrwanie głównego bohatera/bohaterki ze strefy komfortu i umieszczenie w niebezpiecznej albo przynajmniej nadnaturalnej sytuacji.
Niezaprzeczalnie przecież Mieruko-chan. Dziewczyna, która widzi więcej (Studio JG) Tomokiego Izumiego musi być zaliczana do horroru – powykręcane, pustookie, makabryczne upiory z zaświatów są obecne niemal na każdej stronie – a jednak codzienne życie nastolatki celowo ignorującej potworne widzenia częściej śmieszy niż straszy. Podobnie Dandadan (Studio JG) autorstwa Yukinobu Tatsu, gdzie jedna postać wierzy w duchy, ale nie w kosmitów, a druga odwrotnie i próbują przekonać siebie nawzajem do swojej racji – na ich nieszczęście okazuje się, że obydwa zjawiska nadnaturalne są prawdziwe. W konwencji komedio-horroru doskonale sprawdzają się również zombie – zbiorowy czarny charakter, którego stosunkowo łatwo można przekształcić w element humorystyczny. Dowodzą tego na przykład Od dziś jestem zombie! (Waneko) Yugo Ishikawy i Tsukasy Arakiego, gdzie żonglerka schematami utrwalonymi przez amerykańskie klasyki filmowe (od „Nocy żywych trupów” po „Zombieland”) połączona z podglądaniem codzienności przywróconych do życia zmarłych na wzór niemalże filmu dokumentalnego zahacza o slapstick, albo 100 rzeczy do zrobienia, zanim zostanę zombie (Studio JG) Haro Asou i Koutarou Takaty, gdzie chaos pochłaniający świat okazuje się szansą na ucieczkę od niewolniczej pracy w korporacji i włożenie wszelkich sił w spełnianie marzeń.
Pogromcy, łowcy, zabójcy i zwiadowcy
Mangowe komedio-horrory doczekały kilku dobrze sprzedających się tytułów, ale w ostatnich latach mainstream zdominował inny mezalians gatunkowy – horrory akcji. Dość wspomnieć takie tytuły jak Miecz zabójcy demonów (Waneko) Koyoharu Gotouge, Jujutsu Kaisen (Waneko) Gege Akutami, Chainsaw Man (Waneko) Tatsukiego Fujimoto, Tokyo Ghoul (Waneko) Suia Ishidy czy nawet do pewnego stopnia The Promised Neverland (Waneko) Kaiu Shiraia i Posuki Demizu albo Atak tytanów (J. P. Fantastica) Hajime Isayamy, by bez cienia wątpliwości uznać, że shouneny akcji z elementami grozy są dzisiaj w Japonii najgorętszym towarem.
Choć „Tokyo Ghoul” został wydany dwa lata wcześniej i cieszył się niemałym zainteresowaniem – a istnieją nawet starsze popularne serie z tego nurtu, chociażby rozpoczęty w 1997 roku Hellsing (J. P. Fantastica) Kouty Hirano – za początek mody na horror w mangach akcji należy uznać premierę „Ataku tytanów”. Wprawdzie ostatnie tomy więcej mają wspólnego z obnażaniem stale nakręcającej się, podsycanej przez ksenofobiczną politykę spirali nienawiści i można doszukiwać się w nich odniesień do II wojny światowej, niemniej początek serii to właściwie klasyczna opowieść o ataku hordy zombie na ostatnią ludzką enklawę, tyle że w tym wydaniu spragnione ludzkiego mięsa monstra mierzą po piętnaście i więcej metrów. Wydawcom podobne rewiry były wcześniej nieznane. Do tego stopnia, że słynny magazyn „Shonen Jump” nie odważył się na nawiązanie współpracy z Isayamą, a kiedy skore do podjęcia ryzyka wydawnictwo Kodansha zaczęło dzielić się imponującymi wynikami sprzedaży (pod koniec 2023 roku był to poziom ponad stu czterdziestu milionów egzemplarzy), przyznał się do błędu.
Atak tytanów nie tylko ośmielił kolejnych autorów i autorki do sięgania po horrorową estetykę, ale też do przebudowania schematu shounenów – mang skierowanych do młodych mężczyzn – dotąd zdominowanego przez wariacje na temat Son Goku i Naruto. Nowym typem głównego bohatera został rozerwany pomiędzy dwoma światami młodzieniec, niepasujący do żadnego z nich. W połowie pozostawał człowiekiem, ale druga twarz narażała go na ostracyzm – Erena Jaegera jako pół-tytana, Denjiego jako pół-diabła, Yujiego Itadoriego jako pół-klątwy, Kena Kanekiego jako pół-ghoula. Być może marny z nich materiał do podwórkowych zabaw (gryzienie własnej dłoni i udawanie przemiany w tytana nie zastąpi wykrzykiwania: „Kamehameha”), ale dla każdego, kto akurat wchodzi w dorosłość albo nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie, śledzenie losów postaci mierzących się z podobnymi niepewnościami i obawami może być pokrzepiające.
To jedna z przyczyn sukcesu mangowych horrorów akcji. Inną jest znacznie większe zróżnicowanie pomysłów niż w przypadku imitacji Dragon Balla, gdzie wszystko kręciło się wokół wchodzenia na wyższy poziom umiejętności bojowych. Miecz zabójcy demonów zaskakuje nieznanym dotąd wymiarem empatii wobec czarnych charakterów – niemal każdy przed unicestwieniem zaczyna wzbudzać współczucie. Chainsaw Man ukazuje wyjątkową przemianę głównego bohatera z myślącego wyłącznie o seksie nastolatka w dojrzałego i gotowego do poświęceń mężczyznę, a w dodatku zachwyca niemal zinowymi, gęsto zarysowanymi kadrami. W Jujutsu Kaisen siła głównego bohatera przewrotnie wynika z jego słabości – nie przechodzi fizycznych przeobrażeń jak Super Saiyanin, moc czerpie z odkrywania, kim już jest, a nie kim musi się stać.
Realnej grozy jest w tym wszystkim niewiele, ale raz po raz każda z tych serii zanurza się w horrorowej estetyce i zaskakuje groteskowymi rozwiązaniami. Demon Gyokko z Miecza zabójcy demonów tworzący powykrzywianą hybrydę ze swoich ofiar w bodyhorrorowym stylu, klątwa Jogo podpalająca klientelę i obsługę restauracji czy niepokojące, tajemnicze obrazy z Chainsaw Mana (z rzędem pozbawionych nóg astronautów składających dłonie do modlitwy na czele) na długo zapadają w pamięć i nie pozostawiają złudzeń co do tego, że przemiana w tabliczkę czekolady przez Majin Buu nie była wcale takim złym sposobem na opuszczenie tego świata… W Dragon Ballu nikt zresztą (poza nieodżałowanym C-16) naprawdę nie umiera, w shounenach horroru akcji śmierć na ogół jest ostateczna.
Prawdziwa groza
Horror w japońskim komiksie to nie tylko tło, charakterystyczna estetyka i symbolika, ale także jego najbardziej realny, poruszający wymiar. Czasami krwawy, zaskakujący dosadnością i unaocznianiem fantazji, w których nie brakuje odciętych kończyn i makabrycznych potworów, częściej drążący dziurę wprost do miejsca, gdzie skrywamy nasze największe lęki. Ofiarami rzadko są bezosobowe nastolatki, które trafiły na letni obóz w okolicach niewłaściwego jeziora. Na ogół dobrze poznajemy poszczególne postacie, zanim przychodzi się im zmierzyć ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, co podnosi stawkę wydarzeń i nie pozwala obojętnie przerzucać kolejnych stron.
Grozę w takim wydaniu świetnie uchwycili na przykład Fuyumi Ono i Ryu Fujisaki w Shiki (Waneko), gdzie spokojne wiejskie życie zostało zaburzone przez pojawienie się nowych mieszkańców – tajemniczą rodzinę z dużego miasta – oraz nieprzypadkowo zbiegającą się w czasie z ich przeprowadzką morderczą plagę. Akcja rozgrywa się w niewielkiej Sotobie, która wydaje się jednak gęściej zaludniona od Tokio – nikt tutaj nie jest anonimowy, każdą z przyszłych ofiar możemy poznać, dzięki czemu nie są po prostu pretekstem do ukazywania wymyślnych zabójstw.
Na odludziu wydarzenia usytuował także Miu Miura w debiutanckim Children (Waneko), które przeraża przy użyciu kontrastów. Już okładka wysyła sprzeczne komunikaty – z jednej stron kolorowa, z rozpromienionym chłopcem w centrum, z drugiej jej cukierkowość przełamuje zakrwawiony nóż. Dalej okazuje się, że tytułowe dzieci żyją w odosobnieniu, niemal jak rozbitkowie z Władcy much Williama Goldinga, a najważniejszy z ich codziennych obowiązków stanowi utylizacja „złych dorosłych”. Autor nie szczędzi czytelnikom i czytelniczkom niepokojących widoków – ćwiartowanie zwłok odbywa się na naszych oczach z porażającym realizmem – ale przyświecającym mu celem nie jest szokowanie samo w sobie. Pokazuje mechanizmy manipulacyjne, na które dzieci, jako osoby z jeszcze niewykształconym kręgosłupem moralnym, są szczególnie podatne. Children to manga wyjątkowo koszmarna, bo jej zawartość wydaje się prawdopodobna – cały ten koszmar mógłby się naprawdę wydarzyć.
Do pewnego stopnia tyczy się to także Wypaczonej (Waneko) Ryo Haruty, bazującej na miejskiej legendzie o błąkającej się po ulicach dziewczynie, która zadaje nieznajomym to samo pytanie, a udzielenie niewłaściwej odpowiedzi skutkuje powstaniem osobliwej więzi – zatrważająca stalkerka czyha odtąd na upatrzoną ofiarę za każdym zakrętem. Grozę sytuacji wzmacnia zachowanie głównego bohatera – nie jest tym naiwnym nastolatkiem, który najwyraźniej nigdy nie widział horroru i włazi bez podejrzeń w każdy ciemny kąt. Kazuki robi wszystko, by uniknąć zagrożenia, a i tak bez przerwy czuje oddech śmierci na karku.
Bóg japońskiego horroru
Wśród autorów mang grozy jest kilku o statusie legend, ale najbardziej znany to ten, który najprawdopodobniej każdemu przychodzi do głowy w pierwszej kolejności, gdy zestawi się japoński komiks z horrorem – Junji Itō. Dzięki wydawnictwu J. P. Fantastica, można przeczytać w języku polskim szereg jego dzieł, od tych najbardziej popularnych (Tomie i Uzumaki) po mniej znane (Czwórcio i Szóstek albo Miłosne cierpienia umarłych), a zainteresowanie nimi pozostaje tak duże, że co rusz konieczne są dodruki. Mangaka z niewielkiego Nakatsugawa odniósł sukces wbrew wszelkim prawidłom działania rynku, bo zamiast dostosowywać się do nich, popuścił wodze fantazji. Przedstawił obrazki tak makabryczne, przerażające i niepodobne do niczego, co dotąd można było w komiksie znaleźć, że zjednał sobie publikę z całego globu.
Cechą szczególną Itō jest niewykorzystywanie horroru do opowiadania historii, które nie mieściłyby się w ramach gatunku. Nie uprawia wielopoziomowych transgresji, nie doszukuje się związków tego, co nadnaturalne ze stanem współczesnych społeczeństw albo polityką. Jest tak blisko źródła literackiego ujęcia horroru, że sporządził nawet własną adaptację Frankensteina, za którą otrzymał w dodatku nagrodę Eisnera. Najwyraźniej najczystsza forma ulegania paradoksowi horroru – omamieniu przez coś, co powinno odrzucać – wciąż pozostaje pociągająca, a realizm i brak pośpiechu w rozwijaniu fabuły ułatwiają wyobraźni nawiązanie intymnej relacji z mierzącymi się z życiowymi koszmarami postaciami.
Dobrym przykładem jest Gyo, gdzie przez ponad trzydzieści początkowych stron przyglądamy się podwodnej eskapadzie, drobnej konfrontacji z rekinami, sprzeczce zakochanej pary ‒ po prostu wakacjom w ustronnym miejscu. Przez cały czas z różnym natężeniem podkreślana jest jednak uciążliwość wszechobecnego odoru, który w końcu staje się tak przytłaczający, że wywołuje u głównej bohaterki paranoję. Sami nie jesteśmy w stanie go poczuć, a z kart mangi długo nie wyłania się nic, co mogłoby faktycznie przerażać, a mimo tego, napięcie cały czas rośnie. Staje się wręcz nieznośne i wreszcie znajduje ujście, gdy z charakterystyczną dla Itō dbałością o detale tych kadrów, które mają uderzać zgrozą ujawnione zostaje dziwaczne stworzenie przypominające rybę z nogami kraba – źródło otumaniającego zapachu.
Emblematyczne dla twórczości Junjiego Itō jest właśnie to pełne napięcia ukierunkowanie na kulminacyjny splash albo duży kadr, w którym czas nagle staje w miejscu. Gdy naszym oczom ukazuje się długo wyczekiwane potworne zjawisko, na ogół jest do tego stopnia pieczołowicie sporządzone, że trudno oderwać od niego wzrok. Wyróżnia się na tle pozostałych rysunków, jakby autor specjalnie chciał nas zatrzymać przed przerzuceniem strony, za którą często następuje przeskok do innego miejsca albo innej postaci. Itō nie stawia na akcję, przemoc, krwawe scenki – kiedy już zaskoczy czytelników i czytelniczki horrendalnym obrazkiem, natychmiast od nowa zaczyna kumulować emocje aż do kolejnego momentu ulgi odnajdywanej w przeniesieniu grozy ze sfery domysłu do unaocznienia. Zarówno od strony graficznej, jak i narracyjnej osiągnął mistrzowski poziom nie tylko w japońskim komiksie, ale i światowym. Nie był jednak pierwszym Japończykiem, który wspiął się na wyżyny.
Pozostali wielcy
Junji Itō to tak bardzo znacząca persona w środowisku wielbicieli i wielbicielek horroru także dlatego, że cały swój dorobek poświęcił opowieściom grozy, w odróżnieniu od wielu innych zasłużonych twórców, którzy przetarli dla niego szlak. Shigeru Mizuki (w Polsce żadna z jego mang nie została dotąd wydana) jest najbardziej znany z wydawanego w latach 1960-1969, osadzonego głęboko w japońskim folklorze „GeGeGe no Kitarō”, ale ma na koncie także superbohaterskiego „Rocketmana” czy biografię Adolfa Hitlera. Horror był dla niego jednym z wielu narzędzi ekspresji.
Go Nagai znany jest przede wszystkim z Devilmana (Kotori) – mangi, która ustanowiła wiele powielanych przez późniejszych autorów standardów, a zarazem wciąż wyjątkowej chociażby w sposobie narracji. Autorzy między innymi Tokyo Ghoul, Ataku tytanów i Chainsaw Mana podkreślali istotny wpływ tego kultowego dziś tytułu na ich własną twórczość, ale nawet gdyby go przemilczeli, jest aż nazbyt wyraźny. Dziedzictwo Nagaia pozostaje jednak znacznie obszerniejsze, obejmuje między innymi pierwszą mangę typu magical girl (Cutie Honey), pierwszą mangę z mechem wyposażonym w kokpit dla pilota (Mazinger Z) czy pierwszą postapokaliptyczną mangę z akcją osadzoną na pustyni, której bohaterami byli motocykliści – wyprzedzającą nawet uchodzący za prekursora tej estetyki film Mad Max (Violence Jack). Niestety żaden z tych tytułów nie został jeszcze w Polsce wydany.
Za być może najbardziej wpływową postać mangowego horroru uznać należałoby jednak Kazuo Umezu. Jego Dryfująca klasa (J. P. Fantastica), wydawana w latach 1972-1974, była bezpośrednią inspiracją dla Junjiego Itō, o czym świadczyć może krótki komiks tego drugiego zatytułowany Mistrz Umezz i ja. Również „ojciec chrzestny horrorowej mangi” – jak często jest określany – mierzył się z różnymi gatunkami, ale od grozy zaczynał i to ona przyniosła mu pierwszy sukces. Debiutował opublikowaną w 1955 roku Mori no Kyōdai (Rodzeństwo lasu), bazującą na baśni o Jasiu i Małgosi, a popularność zyskał dzięki trylogii o kobiecie-wężu zainspirowanej legendami o yōkai, z czego największym zainteresowaniem cieszyła się ostatnia część – Reptilia. To właśnie ten tytuł odpowiada za przełom w mangowym mainstreamie i wysyp horrorów publikowanych w latach 70. Na szczycie ich wszystkich stała z kolei Dryfująca klasa, w której młodzieniec o imieniu Sho i cała jego szkoła w niewyjaśnionych okolicznościach trafiają do innego, niebezpiecznego wymiaru, gdzie muszą zmierzyć się z kataklizmami i dziwnymi stworzeniami, a nawet z dorosłymi zatracającymi się w szaleństwie. Z łatwością da się dostrzec, co na Junjim Itō musiało zrobić największe wrażenie i zostało przez niego przyswojone – stopniowe przemienianie zwyczajnych, codziennych sytuacji życiowych w walkę o przetrwanie na każdym poziomie.
Co jeszcze zostało
Horrorowych mang ukazało się w Polsce jeszcze wiele – między innymi Vampire Princess Miyu (J. P. Fantastica), Walking Cat (Waneko), Pasożyt (Studio JG), Resident Evil (J. P. Fantastica), Heroines Game (Tenko), Gannibal (Studio JG), Hideout (J. P. Fantastica), Czarodziejki.net (Waneko), Judge (J. P. Fantastica), Muzeum. Seryjny morderca śmieje się w deszczu (Studio JG), Kasane (Waneko), Abara (J. P. Fantastica), kolekcja inspirowana powieściami H.P. Lovecrafta autorstwa Tanabe Gou (Studio JG), Ajin (Studio JG), do pewnego stopnia także Berserk (J. P. Fantastica) czy Dorohedoro (Studio JG). Wciąż jest jednak na co czekać.
Do tej pory nie trafił do Polski papierowy pierwowzór popularnego również u nas anime „Elfen Lied”. Nie ma jeszcze na naszym rynku żadnego tytułu autorstwa Minetaro Mochizukiego, którego „Zashiki Onna” przedstawia wyjątkowo upiorne oblicze stalkingu. Nie ukazała się u nas żadna manga Masaakiego Nakayamy, choć jego „PTSD Radio” znajduje się w niemal każdym zestawieniu najważniejszych japońskich horrorów. Dopiero niedawno wydana została pierwsza pozycja ilustrowana przez Suehiro Maruę – Tajemnicza historia Wyspy Panoram (Waneko) – ale brakuje jego najpopularniejszych dzieł, Shoujo Tsubaki (Mr. Arashi’s Amazing Freak Show) i Warau Kyuuketsuki. Warto wypatrywać także I Am a Hero Kengo Hanazawy – jednej z najbardziej osobistych i realistycznych historii osadzonej w realiach apokalipsy zombie.
Sądząc po wciąż rosnącej popularności horroru, a także po coraz częstszym sięganiu po starsze tytuły przez rodzimych wydawców, istnieje spore prawdopodobieństwo, że zarówno te współczesne, notujące wysokie wyniki sprzedaży, jak i nieco zapomniane, ale kultowe mangi w kolejnych latach wciąż będą trafiały na sklepowe półki. Stagnacji nie należy się przy tym obawiać – horror to do tego stopnia plastyczny nurt, że nie stawia właściwie żadnych ograniczeń.