4000 znaków… O bijącym sercu młodego polskiego komiksu

Data publikacji

28.07.2025 08:00

Kategorie

Felieton

Sezon festiwalowy 2024/25 w polskim komiksie dobiegł końca. Efektowny finisz na Białogard Comic Conie, który tak udanie wpisał się w konwentowy kalendarz miłośnika kadrów i dymków, oznacza początek wakacyjnej przerwy.

Zakończy się ona piątkowym biforkiem 36. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, który (tradycyjnie) rozpoczyna nowy cykl komiksowych imprez w PL.

Natomiast spoglądając na to, co wydarzyło się w przeciągu kilku ostatnich miesięcy, może okazać się, że z perspektywy czasu będziemy mówić o 2025, jako „o roku ów”. Być może będziemy go wspominać ze względu na zasadnicze zmiany w kontekście komiksowych festiwali.

Dlaczego?

W lutym odbyła się ostatnia edycja Złotych Kurczaków. W marcu Fil ogłosił koniec imprezy, a niedługo potem okazało się, że zostanie zrebootowana, jako Podziemne Kocury. W maju Michał Jankowski, główna siła stojąca za Małopolskim Festiwalem Komiksu odbywającym się w Artetece, ogłosił zakończenie współpracy z Wojewódzką Biblioteką Publiczną w Krakowie. W tzw. międzyczasie doszło do istotnej zmiany w ramach jednej z najważniejszych i największych imprez komiksowych w kraju. I to na najwyższym szczeblu. Rozumiem jednak, że informacje na ten temat wciąż pozostają nieoficjalne. Z tego powodu w tym miejscu nabieram wody w usta. KMWTW.

Natomiast w lipcu dowiedzieliśmy się, że dla Aleski Słowik i Rafała Kołsuta 14. edycja Krakowskiego Festiwalu Komiksu – tak udana! – okazała się tą ostatnią.

* * * * * *

Tak się złożyło, że mój (poprzedni!) powrót do życia komiksowego zbiegł się z oddzieleniem się Krakowskiego Festiwalu Komiksowego od Arteteki. Zatem niemal od samego początku śledziłem, jak rozwija się impreza organizowana przez Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe. KFK na pewno nie jest ani największym, ani najważniejszym wydarzeniem tego typu w naszym kraju. W natężeniu premier i ilości gości (przede wszystkim tych zagranicznych) nie może równać się z Łodzią czy z Warszawą. Kraków, mówiąc nieco kolokwialnie, idzie jednak nie w „ilość”, tylko w „jakość”. Z nikim nie chce się ścigać. Patrzy na siebie. I skupia się na dostarczaniu jak najlepszego festiwalu według własnej formuły.

Tak, na pewno nie jestem obiektywny w tej kwestii. Nie jeżdżę na wszystkie festiwale komiksowe w kraju. Nie byłem nigdy w Białogardzie. Mieszkam w Krakowie. Co gorsza, znam się całkiem dobrze z (niektórymi) organizatorami KFK. Także dzięki temu mam (pewien!) wgląd w to, jak od kuchni wygląda krakowska impreza. Wiem, z jakimi trudnościami muszą mierzyć się orgowie. Mam (znów – pewne!) pojęcie o ciężkiej pracy, jaką wykonują. Czasem, literalnie, to robota pod względem fizycznym. Efektem tych wysiłków, wysiłków przede wszystkim Rafała i Aleski, jest świetne zaopiekowanie zarówno przeciętnego festiwalowicza, jak i zaproszonych artystów. Bez względu na to, czy są gwiazdami z zagranicy, czy maluczkimi twórcami z PL. KFK udało się osiągnąć poziom TOP w tym względzie.

Oczywiście, wpadki i niedoróbki się zdarzają. Sam przecież na łamach Kolorowych opisałem pewną krakowską aferkę. Zmierzam jednak do tego, że organizatorzy KFK wyszli z założenia, że skoro jesteśmy „średnim” festiwalem (przyjmując skalę, w której MFKiG i FKW uznajemy za „duże”, z poznańskim Pyrkonem grającym we własnej lidze), to bądźmy najlepszym „średnim” festiwalem, jakim tylko da się być. I takie założenie – moim zdaniem! – udało się zrealizować.

Róbmy festiwal komiksowy, a nie popkulturowy spęd sformatowany pod jak największą liczbę klientów. Bądźmy uczciwi. Szanujmy swoich gości. Nie dzielmy ich na lepszych i gorszych. Szanujmy prelegentów, prowadzących i wolontariuszy. Szanujmy wystawców. Tak samo tych małych, jak i tych dużych. Wspierajmy młodą scenę komiksową. Dawajmy przestrzeń debiutantom. Manga to też komiks.

Takie (mam wrażenie) założenia przyświecały przy organizacji KFK.

* * * * * *

Mam wrażenie, że w Krakowie bardzo świadomie postawiono na giełdę w wydaniu niezalowym, stwarzając (literalnie) przestrzeń dla rodzimych komisarzy. Młodszych, starszych, niszowych, mangowych, dla Dema, Belego, Papatu Studio i innych. W Łodzi i Warszawie to majorsi szykują największe premiery i mają największe utargi. Nie, żeby twórcy wydający własnym sumptem konkurowali z egmontami tego świata, ale przy dużym natężeniu premier na danym festiwalu, łatwo można przegapić niezalowe produkcje. Krakowski Festiwal Komiksu jest natomiast tworzony pod takich twórców i przyciąga odbiorców takiej twórczości. To idealna sytuacja win-win.

Dochodzi jeszcze kwestia pokoleniowa. MFKiG i FKW jest imprezą sformatowaną dla osób z pokoleń X i Y, patrząc po liście gości czy atrakcjach programowych. Z kolei KFK mocniej trafia do Zetek. Przedstawiciele gen Z z tego powodu wolą wystawiać się w Krakowie. Albo na Złotych Kurczakach, gdzie (poprawcie mnie jeśli się mylę, bo do Wrocławia nigdy nie udało mi się zajechać) bez pokoleniowych podziałów bawią się weterani epoki ksera i nożyczek z młodą falą. Etos indie łączy ponad generacyjnymi podziałami.

Festiwal w Klubie Studio był kolorowy. Różnorodny. Otwarty. Kobiecy. Mangowy. To w Krakowie biło serce młodego polskiego komiksu.

* * * * * *

Co stanie się z KFK po odejściu dyrektora programowego i koordynatorki, którzy byli wszędzie i ogarniali wszystko? W pierwotnej wersji tekstu w tym miejscu zastanawiałem się, czy krakowski konwent nie wpadnie w pułapkę średniego rozwoju. Czy nie dojdzie do ściany w ramach założonego formatu. Że z przyjętej formuły nie będzie dało się nic więcej wycisnąć i konieczne będzie postawienie pytania – no to co dalej robimy? W obecnej sytuacji takie dywagacje całkowicie straciły na aktualności.

Teraz wyzwaniem stojącym przed osobami, które podejmą się organizacji imprezy, będzie utrzymanie poziomu, do jakiego przyzwyczaiły nas ostatnie edycje. Osobiście nie jestem optymistycznie nastawiony. Zaznaczam, że to tylko moje, całkowicie subiektywne zdanie. Niech będzie, że jestem złośliwy. Albo, że się nie znam, albo, że się mylę.