Lubię technologię i potencjał, jaki za sobą niesie, ale… — wywiad z Filipem Jędrzejewskim

Data publikacji

5.03.2025 08:00

Z Filipem Jędrzejewskim, niedawno debiutującym albumem Nawet nas tu nie ma rozmawiamy m.in. o lęku przed zmianami, o wydawaniu komiksów w Polsce i o tym, gdzie zmierza nasze zamiłowanie do postępu technologicznego. Zapraszamy.

Boisz się zmian?

Trochę.

Pytam, bo trochę sugeruje to pierwszoosobowa narracja w twoim komiksie. A ja próbuję dostrzec, ile ciebie jest w twojej postaci. Kid to twoje alter ego? Ktoś, kim chciałeś wyrazić własne lęki, własne niepokoje?

Nie powiedziałbym, że to dokładne alter ego. Raczej to drugie. Chyba w każdej postaci jest trochę ze mnie. Zwłaszcza w Kidzie i San. Próbuje znaleźć jakieś motywy, które są mi bliskie, o których myślę, lub które w jakiś sposób mnie niepokoją i znaleźć jakieś fabularne miejsce dla nich i wytłumaczenie. Więc jest to pewnie jakichś miszmasz moich myśli czy właśnie lęków i niepokojów, przefiltrowanych i rozłożonych pomiędzy wszystkimi postaciami.

To ważne, by w swojego bohatera wlać część siebie, próbować opowiedzieć jego słowami, jego postępowaniem swoje postrzeganie świata?

Chyba tak. Mnie przynajmniej brakuje wyobraźni, żeby robić inaczej. Ale podejrzewam, że każda osoba, pisząc musi w pewnym stopniu uciekać do tego co zna. Wiadomo, w większym czy mniejszym stopniu, bo nie możesz wiedzieć, jak to jest być rycerzem na dworze króla, pisząc fantastykę. Czy kolonistą odległych planet. Ale zawsze można przelewać jakieś mniejsze motywy, myśli, te przyziemne, bliskie tobie problemy i znane sytuacje. Wydaje mi się, że w przypadku „Nawet nas tu nie ma” jest to dosyć mocno widoczne, bo mimo że umieszczam bohaterów w przyszłości, to poza głównymi zmianami jak kolonizacja i rozwinięta technologia, świat nie różni się jakoś bardzo od naszego współczesnego.

Dlaczego konwencja science-fiction?

Zawsze byłem fanem SF. Dużo czytałem i oglądałem. Nie tylko te fabularne rzeczy, ale i te bardziej popularnonaukowe — o działaniu Wszechświata, koncepcji odległych planet czy właśnie rozmyślań na temat potencjalnych przyszłych kolonizacji. Więc zawsze to jakoś siedziało we mnie. A kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze pomysły na historię o m.in. samotności, strachu przed zmianami w świecie, który coraz szybciej się zmienia itd., to przyszłość, gdzie te strachy mogą być jeszcze bardziej nasilone niż dzisiaj, wydawała mi się dobrym tłem do tego.

To trochę, w twoim odczuciu, futuryzm? Będziemy kiedyś skazani – jako ludzkość – na przymusowe turnusy pracownicze na odległych koloniach? A może to trochę parafraza współczesności, np. pracy korporacyjnej. Tam też każdy dzień jest taki sam, monotonny, powtarzalny aż do bólu.

Hm, pewnie trochę jedno i drugie. Jeśli kiedyś zaczniemy masowo kolonizować ciała niebieskie, to nie jestem sobie w stanie chyba wyobrazić, żeby inaczej miały działać tego typu kolonie. To jak z lądowaniem na Księżycu w latach sześćdziesiątych. Kiedy załogowe Apollo w końcu wylądowało, to szybko skończyła się ta cała ekscytacja i zainteresowanie ludzi. I myślę, że tu by było podobnie. Początkowo może byliby chętni, żeby porzucić swoje życie tu i pracować tam. Ale z czasem zrobiłoby się to zwykłą codziennością. To, że słyszymy i czytamy w wiadomościach jakieś nowości z Marsa czy innych miejsc. Więc ludzie przestaliby być tak entuzjastyczni, a potrzeba by ich raczej coraz więcej. A pierwsze lata raczej nie byłyby tak kolorowe. Życie w sztucznym surowym środowisku, zanim przystosowalibyśmy te planety/księżyce do bardziej naturalnego, znanego nam na Ziemi życia. Jeśli natomiast chodzi o parafrazę współczesności, to myślę, że niekoniecznie tylko pracy korporacyjnej, ale generalnie takiej zwykłej codzienności.

nawet-nas-tu-nie-ma

Niektórzy, wydaje się, lubią to. Taka powtarzalność. Docenia ją też – na swój sposób – twój bohater. Kid nienawidzi codzienności kolonii, a jednocześnie boi się zmian. A ty lubisz wyzwania? Czy wolisz stabilną powtarzalność?

Lubię rutynę. Dobrze się w niej odnajduję, chociaż zdarza mi się, może czasem trochę za bardzo, w niej utknąć i wtedy ciężej się z niej wyrwać. Podobnie jak z Kidem. Ostatecznie ją docenił, ale gdy zaczął wracać na Ziemię, przeraziła go wizja zmiany otoczenia, mimo że całe wcześniejsze życie spędził w tej samej rutynie.

Biorąc się w Polsce za robienie komiksów, można by przyjąć, że lubisz balansować na krawędzi…

Lubię po prostu opowiadać historię. I póki jestem w stanie łączyć robienie komiksów z resztą życia, to staram się nie zastanawiać nad racjonalnością tego wyboru.

W komiksie akcentujesz mocno tęsknotę za prostszymi, mniej stechnicyzowanymi czasami. Uważasz, że zbyt mocno zaufaliśmy technologii, oddaliśmy jej zbyt wiele przestrzeni? Pozwoliliśmy zawłaszczyć ją, a tym samym i nasz czas i nas samych?

Trochę tak. Ale nie krytykuję raczej tego. Ani w komiksie, ani w życiu. Lubię technologię i potencjał, jaki może za sobą nieść. Czasem może po prostu robimy z nią nie to, co moglibyśmy.

W kilku punktach komiksu pojawia się szafa grająca  – sprzęt raczej już mało powszechny. I muzyka, konkretne fragmenty utworów. The Browns, Dawid Bowie… To pewien przekaz? Osobiste muzyczne fascynacje? Utwory, które towarzyszyły ci przy tworzeniu komiksu? Czy coś jeszcze innego?

Wszystko po trochu. Zaczęło się od wątku z San i jej zamiłowania do tych wszystkich starych rzeczy, które dzisiaj nas otaczają. Później powstała stacja radiowa z hitami z XX wieku, jako właśnie to zestawienie nowego ze starym. I tak szukałem sobie utworów, które mogłyby pasować. Czy to tekstem do wydarzeń, które się dzieją w komiksie, czy nastrojem, wyobrażając sobie, jak dana scena mogłaby wyglądać i brzmieć w animacji. Czasem po prostu wymyślałem scenę z ulubioną piosenką od razu w głowie, jak w przypadku tańca do Talking Heads. A czasem po prostu coś, czego słuchałem akurat w trakcie rysowania, pisania czy wymyślania. Ale zawsze zależało mi, żeby utwory miały jakieś odniesienie w tekście do tego, co w danej chwili dzieje się w komiksie.

nawet-nas-tu-nie-ma (2)

Jak wygląda rynek komiksowy w Polsce oczami kogoś, kto właśnie na niego wchodzi, jako twórca? Trudno było znaleźć wydawcę, dotrzeć do niego?

Ja miałem akurat duże szczęście, bo Szymon (Holcman – przyp. red.) z Kultury Gniewu dosyć wcześnie i szybko zobaczył i zainteresował się moim komiksem. Więc nad połową albumu pracowałem z myślą z tyłu głowy, że być może nie robię tego tylko do szuflady. A że komiks ten powstawał jako moja praca dyplomowa na warszawskiej ASP, to zależało mi, żeby miał jakieś życie poza murami uczelni.

Zajęcia na warszawskiej Pracowni Projektowania Gier i Komiksów przy Wydziale Grafiki stołecznej ASP dużo pomogły? Były katalizatorem dla powstania niniejszego komiksu?

Dużo. Były na pewno powodem, dla którego ten komiks w ogóle powstał. Z dwóch jakby stron. Po pierwsze, tak jak wspomniałem, jest to moja praca dyplomowa, więc kiedy przyszedł czas na wymyślanie tematu, zaczęły rodzić się pomysły. Ale to była ta łatwiejsza część. Bo później, kiedy przyszedł czas na realizację, to było wiele momentów wątpliwości. Był to pierwszy mój taki większy projekt. Wcześniej robiłem niewielkie ziny, krótkie historie komiksowe itd. Żadna nie była jednak na tyle ambitna w skali. Więc ciężko było mi czasem znaleźć motywację do pracy, czy jakiś sens w tym. No i tu mi bardzo pomógł fakt, że musiałem się obronić, co znaczyło, że komiks musiał powstać. Ale przede wszystkim pomagała mi współpraca z moim promotorem Danielem Mizielińskim, który widząc na początku, że ciężko mi idzie, zaproponował takie cotygodniowe checki, na których pokazywałem nowe rzeczy, nowe strony, gadaliśmy co gra, co nie gra itd. Więc nagle wizja napisania i narysowania tych kilkudziesięciu stron przestała być jakaś taka przytłaczająca i odległa, bo zaczęliśmy skupiać się na tych mniejszych krokach i mniejszych sukcesach. Więc tak, myślę, że gdyby nie to cierpliwe i wyrozumiałe nadzorowanie Daniela, nie znalazłbym tyle cierpliwości i porzuciłbym projekt w trakcie, pewnie bliżej początku niż końca.

Uważasz, że to ułatwia start w komiksowym świecie, takie formalne wykształcenie?

To zależy chyba. Miałem na pewno dużo styczności z rysunkiem, co poprawiło mój warsztat. Ale z drugiej strony nie jest to do końca rzecz, która wymaga od ciebie wyższego wykształcenia. Jest się po prostu otoczonym przez osoby, od których możesz się sporo nauczyć, jeśli chcesz się czegoś nauczyć. Dało mi to dobre podstawy z typografii, składu, przygotowania do druku itd. Przez co czuję się pewniej przygotowując komiks, jako całość, jako produkt, bo nie wyobrażam sobie np. nie zajmować się typografią we własnym komiksie. Za namową Daniela zrobiłem też na przykład swój font, na podstawie własnego liternictwa, który wykorzystuję i będę wykorzystywał prawdopodobnie w przyszłych komiksach. Ale jeśli chodzi o budowanie narracji i fabuły, to było coś, co musiałem jakoś sam sobie przepracować, bo jednak to studia zajmujące się medium wizualnym. Ale zawsze była w pracowni społeczność osób, które interesują się komiksami i tak samo robią komiksy. Więc automatycznie masz obok ludzi, z którymi możesz na ten temat rozmawiać, radzić się, dyskutować, uczyć od siebie nawzajem i nie zamykać w swojej głowie. Co myślę, że jest bardzo cenne, a niekoniecznie pierwszą rzeczą, o której się myśli mówiąc o formalnym wykształceniu.

„Nawet nas tu nie ma” opiera się mocno na koncepcji wirtualnego świata, w którym ludzie mogą funkcjonować w dowolnej, wybranej przez siebie konwencji, sztafażu świata przedstawionego. Być razem, nie będąc jednocześnie blisko – mogą ich dzielić miliony kilometrów. To wizja, która cię kusi, czy raczej odstrasza? Taka wirtualna (nie)bliskość?

Jestem chyba neutralnie nastawiony, bo zależy, co byśmy zrobili z taką technologią. W trakcie pisania zastanawiałem się, jakbym odnalazł się w tego typu świecie. Założenie Datasfery w moim komiksie było takie, że w trakcie trwania symulacji wszystkie doświadczenia są nie do odróżnienia w stosunku do tych w prawdziwym świecie. I jeśli o to chodzi, to dla mnie byłoby to raczej bez znaczenia, że jest to teoretycznie wirtualne doświadczenie, skoro wszystko jest identyczne. Dopóki po drugiej stronie są te prawdziwe osoby. I myślę, że tu tworzyłby się problem. Bo jeśli można by zaprojektować wszystko w tego typu symulacji, to ludzi, z którymi spędzamy czas także. No, a to już jest dosyć przerażająca wizja, która byłaby okropna w skutkach.

Nie jesteś pierwszym, który podejmuje wątek w obrębie polskiej fantastyki, mocno podobny tematy eksplorował choćby Marcin Przybyłek w „Gamedecu”. Uważasz, że taki rozwój światów wirtualnych to nasza nieuchronna przyszłość?

Chyba tak to wygląda. Patrząc na trend z ostatnich dwudziestu lat. Nie jestem przekonany czy momentem końcowym będą hiperrealistyczne symulacje, jak w „Nawet nas tu nie ma”, ale na pewno wirtualne społeczne sieci będą się rozwijać.

nawet-nas-tu-nie-ma (3)

Twój debiutancki komiks to otwarcie trylogii. Jak wyglądają prace nad kontynuacją?

Drugi tom jest już mocno zaawansowany. Praca idzie na pewno sprawniej niż przy pierwszym albumie, bo świat i bohaterowie są już od początku nakreśleni.

Rozpoczynając pracę nad niniejszym albumem, od początku miałeś plan na trzy części? Czy w trakcie pisania scenariusza, świat, opowieść, rozrosły się na tyle, że wymusiły podział?

Nie. Miałem plan na jeden komiks, tyle że historia zawarta w nim miała nie odbiegać znacząco od tej, którą planuję na trzy tomy. Po prostu w mojej głowie i pierwszych notatkach nie wydawała się ona tak obszerna i rozciągnięta. Ale kiedy zacząłem pisać i pracować nad komiksem, klarowały się konkretne sceny oraz ich tempo, no i szybko stało się jasne, że nie zamknę się w jednym albumie, albo przynajmniej prace nad nim trwałyby zbyt długo.

Graficznie stawiasz na prostotę swoisty balans bieli i czerni pozwala skupiać się w poszczególnych kadrach na postaciach. Stronisz od formalnych i graficznych eksperymentów, w minimalizmie daleko ci do Świdzińskiego, bliżej do Beaty Pytko, z jej świetnym Mordem na dzielni. Masz swoich ulubionych twórców komiksowych? Zwłaszcza z naszego, polskiego podwórka? Kogoś, kogo podziwiasz, na kim się wzorujesz?

Najbardziej chyba Piotr Marzec i Bartek Zaskórski.

A z zagranicy?

Głównie Daniel Clowes. Chociaż przyznam, że ostatnio trochę mniej czytam i staram się bardziej inspirować innymi mediami, jak filmy czy gry, jeśli chodzi o własne komiksy. Bo czasem, jak znajdę nową fascynację, to ciężko balansować mi na bezpiecznej granicy pomiędzy inspirowaniem a bezwstydnym kopiowaniem i naśladowaniem.

Jest ktoś, z kim chciałbyś stworzyć wspólnie komiks? W ogóle potrafisz tworzyć w duecie?

Konkretny raczej nie. Chciałbym może być kiedyś częścią jakiegoś większego, kolaboratywnego projektu, ale nie ukrywam, że najwięcej satysfakcji daje mi jednak pracowanie nad swoją własną historią. Chociaż może to kwestia braku zbyt wielu podobnych doświadczeń.

Bardziej kręci cię pisanie scenariusza, czy obudowywanie go grafiką? Wolałbyś dostać gotowy scenariusz do zilustrowania, czy jednak cenisz bardziej pełną kontrolę, od początku do końca?

Chyba wolę pisać. Chociaż, prawdę mówiąc, są momenty, że uwielbiam robić jedno i drugie, a są momenty, że nienawidzę i czuję, jakbym nie wiedział totalnie, co robię. I wtedy wolałbym, żeby ktoś zrobił to za mnie. Ale koniec końców jak mówiłem wcześniej, cenię sobie pracę nad swoim autorskim projektem, mimo tych lepszych i gorszych momentów.

Wracając na rynek polski, jak postrzegasz środowisko, jako debiutant? Jest duża konkurencja, walka o pozycję? Czy raczej współpraca, gra do jednej bramki?

Nie mam tutaj chyba jakiejś mocnej opinii. Wszystkie kontakty i interakcje, jakie miałem, były bardzo pozytywne i wspierające. Ale prawda jest taka, że od premiery mojego debiutu, miesiąc temu, większość czasu przesiedziałem przy biurku.

A czego ci na rodzimym komiksowym rynku brakuje (jeśli w ogóle)?

Nie powiedziałbym raczej, że czegoś mi brakuje. To samo, jeśli chodzi o przesyt.

Na jaki tytuł komiksowy (oprócz drugiego tomu własnej trylogii;)) czekasz najbardziej? Masz już coś na liście „musiszmieć” z wydawniczych tegorocznych zapowiedzi?

Chyba na El Borbaha Burnsa i “Blood of the virgin” Sammy’ego Harkhama. Może jeszcze na “Tedwarda” Josha Pettingera, jeśli mowa o zagranicznych.

A co najbardziej poleciłbyś czytelnikom Komiksopedii z albumów wydanych w minionym roku?

Nawiedzona Spółka Zuzy Podpory, Notatki spod poduszki Zuzi Dulińskiej i Wyżej niż Kondory Ani Zalewskiej.

Nawet nas tu nie ma

Co jest prawdziwe, gdy każde przeżycie można zaprogramować?

Na Marsie każdy dzień wygląda identycznie.

Pobudka, śniadanie, praca, obiad, praca, kolacja, czas wolny, sen.

Jedyne, co ratuje Kida przed szaleństwem rutyny, to symulacje, w których spotyka najbliższe osoby i odwiedza miejsca pozwalające na chwilę zapomnieć o monotonii. Jednak gdy chłopak poznaje San, nawet najbardziej spektakularne wyobrażenia przestają wystarczać, a pragnienie prawdziwej obecności ukochanej osoby staje się obsesją.

Co jest jednak prawdziwe, gdy każde przeżycie można zaprogramować? I czy ucieczka w najdalsze zakamarki kosmosu pozwoli pozbyć się pragnień i lęków z przeszłości?

„Nawet nas tu nie ma” to komiksowy debiut Filipa Jędrzejewskiego, absolwenta prowadzonej przez Daniela Mizielińskiego pracowni komiksu na warszawskiej ASP. To także pierwsza część trylogii, której kolejne odsłony rozegrają się na Ziemi i Księżycu.

Kategoria

Science Fiction

Pochodzenie

Komiks polski

Wydawca Polski

Kultura Gniewu

Data Wydania

27.01.2025

Wydanie

I

Druk

Kolor

Oprawa

Miękka ze skrzydełkami

Format

195×260 mm

Liczba Stron

72

Cena Okładkowa

49,90 zł

ISBN

9788368331103

Zobacz